niedziela, 28 listopada 2010

Adam.

Ziomal z pracy.

Zamodelował, bo chciał. A ja w sumie mało męskich fot mam w folio, więc nie powiedziałem "nie".




































środa, 24 listopada 2010

piątek, 12 listopada 2010

Trochę kultury, panowie i panie.

Wydarzeń „kulturalnych” mieliśmy ostatnio sporo w naszym kraju. Nie mówię tu o wyrzuceniu dwóch posłanek z pewnej partii, kolejnych rewelacyjnych tezach prezesa, o przejściu przez Warszawkę nazioli pod hasłami świętowania Dnia Niepodległości ani też o wprowadzaniu zakazu palenia bez możliwości jego egzekwowania. O tym dzisiaj pisać nie będę.


W zamian za to chciałbym pomęczyć temat muzyczny… Właśnie przed chwilą ukazała się informacja o śmierci Henryka Mikołaja Góreckiego, polskiego kompozytora, który mógł pochwalić się dotarciem na czołówki list przebojów (tak, tak… list przebojów, takich z muzyką popularną) ze swoją III Symfonią (Symfonią Pieśni Żałosnych). Co prawda utwór ten został napisany w 1976 roku, jednak największe zainteresowanie wzbudził on w 1992 roku za sprawą nagrania linii wokalnej przez amerykańską śpiewaczkę Dawn Upshaw. I nagle Górecki stał się gwiazdą, która sprzedaje tyle samo płyt co Prince. Nice one!

Dobrze pamiętam to wydarzenie dlatego, że zakupiłem sobie w tym czasie kasetę magnetofonową (osoby nie wiedzące cóż to takiego „kaseta magnetofonowa” odsyłam do Wikipedii) z ową Symfonią i dość mocno zasłuchałem się w niej, już od pierwszych dźwięków. Muzyka H.M. Góreckiego wydała mi się wtedy bardzo obrazowa, łącząca elementy romantyczne, nowoczesne i patetyczne , ale najważniejszy był fakt, iż będąc typową muzyką klasyczną, podobała mi się.

Pragnę wyjaśnić, że do muzyki poważnej miałem lekką awersję, gdyż po ukończeniu szkoły muzycznej pierwszego stopnia, czułem do niej obrzydzenie. Tak to jest, gdy „uczy się” kogoś słuchać na siłę. Po prostu program edukacji (zarówno klasy fortepianu, jak i Nauki o Muzyce i Kształcenia Słuchu) nie przewidywał możliwości „nielubienia” jej. Może to dziwnie brzmi, że posiadając pewną wiedzę o epokach muzycznych, życiorysach wielkich kompozytorów, zapisie nutowym, harmonii a przede wszystkim mając doświadczenie w grze na fortepianie, odpychałem od siebie klasykę. A jednak tak było.

I właśnie wtedy pojawił się Górecki. Można powiedzieć, że przeczyścił mi uszy wyciorem, bym mógł usłyszeć w muzyce poważnej to, czego do tej pory nie słyszałem. A może i słyszałem, ale zbyt powierzchownie. Nie straszny był mi już barok i romantyzm, chociaż przyznaję bez bicia, że nie przekonałem i nie przekonam się do klasycyzmu. Ja wiem, że straszne rzeczy wygaduje… jak to? Można nie lubić Haydn’a i Mozart’a?
Można.


Od tamtej chwili upłynęło kilkanaście lat. Nie gram już na fortepianie, zamieniłem go na klawiaturę midi, która ma zaledwie dwie oktawy. Szczerze mówiąc nie potrafiłbym już pewnie niczego porządnie zagrać z dawną wprawą, no chyba , że mówimy o swobodnym pitu-pitu, w stylu „Przybieżeli do Betle…” lub „Rydwany Ognia”. No powiedzmy, że jak się napiję to jeszcze jakieś ciężkie hiciory w stylu „Sen o Wiktorii” lub "The final countdown". Ale na klasykę już nie liczcie. Palce zgrabiały…

A Góreckiego lubię sobie posłuchać do dzisiaj. Miał 77 lat. Szkoda mi gościa ale jednocześnie podziwiam go za to, że oddał się swojej pasji i robił dobrze coś co kochał. To chyba właśnie o takich jak on powinno się mówić, że są „prawdziwymi Polakami” (przed śmiercią kompozytor został uhonorowany Orderem Orła Białego) a nie o czarno-podniebiennych kurduplach i ich przydupasach.

Howgh!